Rysy to najwyższy wierzchołek Tatr Wysokich. Nazwa Rysy nie pochodzi, jak powszechnie się uważa, od ukośnego żlebu widocznego w masywie góry (tzw. Rysy), ale od pożłobionych zboczy całego kompleksu Niżnich Rysów, Żabiego Szczytu Wyżniego i Żabiego Mnicha. Nazwę utworzyli polscy górale i była ona w użyciu co najmniej od początków XIX w.
Na Rysach już byłam, ale od Słowackiej strony, jest tam podejście bardziej łagodnie. Tym razem chciałam spróbować od polskiej strony, a żeby nudno nie było zaplanowałyśmy z Edyta ze będzie to wschód słońca. Był środek lata, upały dawały się we znaki, więc nocne wyjście było doskonałym pomysłem. Pogodę na ten dzień zapowiadali idealną. Żeby było ciekawie, ja kończyłam pracę o dwudziestej pierwszej, Edyta o 16 i pytanie czy dam radę po całym dniu… no ba… kto jak nie ja. Adrenalina towarzyszyła mi całe popołudnie w pracy. Odliczałam godziny, minuty. Doczekałam się, szybki powrót do domu, byłam już spakowana, dzięki mojej córce kanapki i ciepłe napoje już czekały. Zmiana stroju ostatnie zerknięcie czy wszystko jest i o dwudziestej pierwszej trzydzieści wyjazd. Współtowarzyszkę zgarniam po drodze i jedziemy w stronę Palenicy Bilczańskiej. Po godzinie i paru minutach jesteśmy na parkingu. Noc piękna, ciepła i gwiaździsta. Ruszyłyśmy pełne zapału dobrego humoru w stronę Morskiego Oka. Nie pałam miłością do tego odcinka wędrówki, staram się omijać ten asfalcik który końca nie ma. Jednak tamtej nocy przy rozmowie i ciemnościach nie było aż tak źle.
Obowiązkowy postój przy schronisku, aby uzupełnić kalorie, przed dalsza droga. Ruszyłyśmy w stronę Czarnego Stawu pod Rysami, z kamyka na kamyk i myk, szybko dotarłyśmy do stawu. Od Stawu kierujemy się w stronę Buli pod Rysami. Podejście mimo ciemności nie sprawiło żadnej trudności, szlak jest wystarczająco widoczny, aby przy czołówce swobodnie się poruszać. Momentami szlak jest dość sypki, kamyki wyjeżdżają spod butów, kijki były dość pomocne przy podejściu.
Przy Buli uzupełniłyśmy płyny, a energetyczny batonik był bardzo wskazany na tym etapie drogi, gdyż czekało nas jeszcze spore podejście. Ze względu na szybkie tempo i dużą zmianę ciśnienia, jak dla mnie, nasze tempo pod górę, przez pewien czas, trochę osłabło. I już wiedziałyśmy, że będziemy mieć opóźnienie, aby być ciut wcześniej przed wschodem. Najważniejsza jednak było równowaga wyjścia i spokojne dotarcie na wierzchołek.
Dotarłyśmy do pierwszych łańcuchów, na horyzoncie pojawiły się pierwsze kolory które zapowiadały magiczny wschód.
Przejście odcinka z łańcuchami jest ciekawsze niż wcześniejsze mozolne podejście. Powoli się rozjaśniało, co sprzyjało podejściu fragmentu z łańcuchami. Spoglądałyśmy co chwilę za siebie, na jakim etapie jest horyzont i przed siebie, jaki odcinek mamy jeszcze do pokonania.
Jednogłośnie stwierdziłyśmy, że nie jest źle, ale dobrze też nie. Jest to jednak ogólnie „kawał” stromej góry. Dochodzimy do przełęczy pod Rysami, idealnie w momencie kiedy wychodzi Słońce. Zdyszane, zmachane ale szczęśliwe oglądałyśmy najpiękniejszy wschód słońca co prawda z przełęczy, ale była to magiczna chwila.
Po kilku minutach kierujemy się w stronę wierzchołka. Ludzi ogrom podziwiających wschód słońca. Kilka minut po wschodzie rozpoczął się cały spektakl, cuda nad cuda się działy.
Można było siedzieć bez końca i patrzeć.
Ciężko opisać to słowami, najlepiej zobaczcie zdjęcia, które chociaż częściowo ukazują magiczność tamtego poranka.
Fenomen dodatkowego pomysłu na ten wschód, było zabranie częściowego stroju góralskiego (spódnicy, chusty i korali), aby na szczycie przebrać się i zrobić pamiątkowe zdjęcia. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę zdjęcia wyszły fenomenalnie, są moja wielka duma i pamiątka na stare lata.
Po prawie dwóch godzinach na szczycie spędzonym w wyśmienitym towarzystwie, z Edyta oraz ludziskami z różnych zakątków Polski, przyszła pora na powrót. Wracałyśmy tym samym szlakiem. W drodze powrotnej miałyśmy okazję zrobić mnóstwo zdjęć, stawom, wierzchołka, skalą na które padały promienie słoneczne. Poranki w Tatrach są przepiękne, wszystko jest takie świeże, proste, urokliwe.
Ja, że szłam pierwszy raz od Polskiej strony byłam zachwycona okolicznymi szczytami i wysokością Tatr Wysokich.
Droga powrotną nie przysparza żadnych trudności, trzeba uważać i zachować pełna koncentrację i tyle. Największym utrudnieniem schodząc z Rysów jest duża ilość turystów podchodząca w ciągu dnia na wierzchołek. Życzliwość i wyrozumiałość jest bardzo wskazana na tak ruchliwych szlakach. Polecam.
Dojście do Czarnego Stawu przebiegło na naprzemiennym opowiadaniu o górach, z spotkanymi ludźmi którzy dochodzili równomiernie z nami ze wschodu. Parę chwil zadumy nad miejscem przy krzyżu, że jednak góra pochłonęła kilkadziesiąt osób od pierwszego wejścia.
Przy Morskim Oko przywitał Nas stały bywalec – jelonek, który jest tak oswojony, że nie boi się ludzi. Było to miłe spotkanie i obowiązkowe dziesiątki fotek ze zwierzakiem.
Ostatnie spojrzenie na grań. Pozostał nam odcinek asfaltowy do pokonania i tu jeśli chodzi o mnie następuje, całkowite „wyłączenie myśli” od otoczenia. Dzięki temu jestem wstanie przejść między setek ludzi i nie odczuwać ścisku, hałasu tylko po prostu iść, ciągle iść w stronę parkingu. Udało się jest i parking teraz tylko jeszcze jazda w stronę domu. A to już nie takie proste, adrenalina opadła zaczyna wychodzić zmęczenie. Kawa, środek energetyczny poszły w ruch i po półtorej godziny byłyśmy w domu. Wypompowane, ale zarówno dumne jak i szczęśliwe, że kolejny raz udało się przeżyć coś, co zostanie na długie lata w pamięci.
Dziękuję Edytka za czas, cierpliwość i towarzystwo.
Podsumowując: Czy warto? Na pewno warto, zobaczyć proste rzeczy, które ma się zupełnie za niewielki wkład finansowy. Wystarczy mieć trochę kondycji i to co zawsze powtarzam, trzeba po prostu chcieć, być upartym i konsekwentny w swoich marzeniach na które nie raz czekałam miesiącami. Zmęczenie? Jest ogromne, ja wtedy nie przespałam trzydzieści pięć godzin, wchodząc do domu byłam w stanie tylko powiedzieć „nie odzywać się, idę spać” odstawiłam plecak rozebrałam się i poszłam spać głębokim snem do następnego dnia. Przy porannej kawie powoli dociera do mnie jak było czadowo, a o zmęczeniu? – już się nie pamięta i z uśmiechem planuje kolejne wyjście.