Świnica 2301 m n.p.m., wierzchołek taternicki 2291 m n.p.m. Zimowe wejście na Świnicę bez odpowiedniego sprzętu nie jest wskazane. Wchodzimy na niższy, tzw. taternicki wierzchołek, na który nie jest poprowadzony szlak turystyczny. Ze względu, że były jeszcze płaty śniegu, do tego sama ta opcja była najbardziej rozsądna. Tak sobie wymyśliłam, że może tym razem pójdę na zachód słońca w Tatry, a co… przecież ludzie chodzą na zachody i nic ich nie zjadło. Oczywiście pierwsze trzeba do pracy a potem przyjemności. Po ośmiu godzinach obowiązków szybkie pakowanie i już przed piętnasta jechałam w stronę Kuźnic. Parkingi zawalone autami, pogoda cud malina, to i turystów cała rzesza. Auto zaparkowane, plecak zarzucony na plecy, no to ruszam w stronę niebieskiego szlaku przez Boczań w stronę Hali Gąsienicowej. Bardzo lubię tą trasę, szlam nią już dziesiątki razy.
Ale i tak uważam, że dolina Jaworzynki jest najpiękniejsza. W dolinach królowała już wiosna, kwitły rozmaite kwiaty, kwiatuszki więc tradycyjnie tysiące zdjęć.
Wolnym tempem zmierzałam w stronę Hali Gąsienicowej, która jak zawsze wygląda pięknie i za każdym razem inaczej.
Podchodzę w stronę Przełęczy Liliowe, tutaj zaczyna się to co lubię najbardziej w górach, znikoma ilość turystów, których zostawiam za sobą. Oni już zmęczeni i pełni wrażeń udają się w stronę dolinki. Dla mnie wrażenia dopiero się szykują, a trochę ich będzie. Z przełęczy skręcam w lewo na Świnicką przełęcz. Idzie się doskonale, nie jest to odcinek bardzo wymagający, za to widoki w stronę Czerwonych Wierchów, Tatr zachodnich i Słowackich – nieziemski.
Po około godzinie, jestem już na Wierzchołku Taternickim, skalą była dość sucha, tylko gdzie nigdzie znajdowały się płaty śniegu, które bez problemu można było przejść.
Podejście na Wierzchołek.
Na pierwszym planie jest Świnica, ku mojemu zdziwieniu wypatruje tam ludka, jak się później okazało on również zrobił mi zdjęcie w przeciwnego wierzchołka. Bardzo miła pamiątka.
Ten mały ludek to właśnie ja. Na szczycie byłam sama, a do zachodu jeszcze trochę, wykorzystałam ten czas na spoglądaniu i opisie wierzchołków w miarę moich możliwości.
No i zachodzi słoneczko, gdzieś tam daleko kończy się dzień, pracowity, biegnący swoim rytmem, pełen szczęścia i radości, jak również smutku łez i rozczarowań. Spędzony czas przy zachodzie słońca w ciszy i spokoju bezcenny.
Nadeszła chwilą powrotu, czekało mnie trzy godziny marszu wśród ciemności. W danym momencie najważniejsze było bezpiecznie zejść z grani Świnicy. A potem to już będzie tylko ubywać szlaku.
Tuż po zachodzie słońca. Wracałam tak jak przyszłam, czyli przez przełęcz Świnnicką, przełęcz Liliową, przez Hale Gąsienicową do Kuźnic. Nocą samemu jest super naprawdę polecam, jest tak głęboka cisza i ta świadomość, że jesteś tylko Ty i góry. Najlepiej wspominam Hale Gąsienicową, ławeczkę przy chatce, ciemną noc, ogromną przestrzeń i pusto, puściutko.
Księżyc wychodzący zza chmur i Betlejemka oświetlona. Była pierwsza w nocy gdy dotarłam do przełęczy między Kopami, a tam widok oświetlonego Podhala. Oglądając zdjęcia w internecie zawsze marzyłam, aby znaleźć się w takim miejscu w środku nocy. I proszę udało się.
Ostatniego odcinka obawiałam się najbardziej, gdyż jest zalesiony i nie ma takiej przestrzeni. Warunki sprzyjają tam zwierzynie, dla których jest to jednak dom, a ja jestem gościem, który przypadkowo sobie tam przejdzie. Włączyłam w telefonie cicho muzykę, aby odciągnąć myśli i idę. Gdzieś w połowie drogi do Kuźnic słyszę łamiące się gałęzie obok ścieżki, przystaje nasłuchuje… i myślę no przecież to las więc mieszkańcy mają prawo tu być. Zaczęłam śpiewać sobie, po trzech metrach patrzę a to co? O choinka.. świeże ślady niedźwiadka odbite, przez myśl mi nie przyszło żeby uciekać, zrobiłam zdjęcie i znowu zaczęłam iść.
Dopiero po paru metrach przeszły mnie ciarki i dotarła świadomość… ech lepiej nie myśleć. Udało się, są i Kuźnice. Cała i zdrowa dotarłam do cywilizacji. W nogach odczuwałam już kilometry całego dnia i pół nocy. Patrzę, a tu hulajnoga na środku ścieżki no po prostu zbawienie na obolałe nogi. Dotykam, a tu jak nie zacznie wyć alarm, myślę co jest? Próbuje jeszcze raz. Ok, zostawiam tyle to sobie zajdę. Jak się później dowiedziałam hulajnogi były dostępne przez aplikację płatna do przemieszczania się po mieście.
Ale najlepsze było na końcu jak nie mogłam znaleźć auta na parkingu. Jak przyjechałam to wcisnęłam się gdzie mogłam, nie kodując gdzie zostawiam. Pół godziny mi zajęło szukanie, ha, ale jaka radość była jak się zguba znalazła. To tylko ja wiem. Tak zakończyła się przygoda, bardzo udany wieczór, nowe doświadczenie zdobyte, teraz już wiem, że zachody dostarczają tyle samo emocji co wschody. Każdemu kto jest choć troszkę odważny – polecam.
Na koniec pozostaje mi pożegnać się i do następnego wpisu.